Tatry 1961- wspomnienia Jacka Grzybały

Zamarła Turnia Janusz Kubica ratownik TOPR w Zakopanem zginął w katastrofie helkikopteru 1994 w Tatrach. Po prawej Jan Grzybała ( Asiek ) zgiął w lawinie pod Wysoką na Słowacji w 13 listopad2004 ro

Artykuł ten poświęcam pamięci memu bratu Janowi Grzybale (Aśkowi) i Januszowi Kubicy, który był przyjacielem mego brata i partnerem po linie.

Robiąc porządek w moich papierach i dokumentach znalazłem ciekawą rzecz. Są to wspomnienia z mojej pierwszej wyprawy w TATRY w 1961  roku. Co ciekawe te wspomnienia były spisane ponad 50 lat temu, to jest w 1964 roku, gdy byłem jeszcze uczniem liceum 10 klasy. Podaje oryginalną   pisownie, nic nie zmieniam. Obszar mojej wędrówki obejmuje całe Tatry Zachodnie + Halę Gąsienicową, Murowaniec. Jedynie ostatni dzień to wyprawa na ORLĄ  PERĆ  – opis wspomnienie jest pisany teraz  z pamięci i w oparciu o zdjęcia, które wykonałem aparatem marki PENTACON FB ze światłomierzem. Będzie też podsumowanie całej wyprawy oraz uwagi, które nasunęły mi się teraz po 50 latach i krótkie wspomnienie o naszym przewodniku panu Tadeuszu Jagoszu artyście fotografiku z Bielska Białej.

Tatry 1961 dzień pierwszy

Po krótkim spotkaniu z Andrzejem, postanowiliśmy zrobić sobie dłuższą wycieczkę w Tatry Zachodnie na 10 dni. Parę dni później spotkaliśmy się  u mnie w aptece w Jabłonce Orawskiej, skąd następnego dnia rano wyruszyliśmy. Na razie autobusem przez Czarny Dunajec do wylotu Doliny Chochołowskiej, a potem do schroniska na Polanie Chochołowskiej. Podczas marszu do schroniska odczuliśmy ciężar własnych plecaków, które miały średnio po 15 kilogramów, a najcięższy 17 kg z bojową miną taszczył Andrzej. Ja miałem na plecach 15 kg, a 10 kg miał mój brat. Wlekliśmy się nie przeciętnie długo i dopiero po 3,5 godzinnym marszu na horyzoncie ujrzeliśmy schronisko. Po załatwieniu formalności noclegowych i zrzuceniu plecaków zaczęliśmy snuć plan dzisiejszej trasy. Mimo że była już godzina 12.00 padł stanowczy wybór Wołowiec przez Wyżnią Chochołowską, a z powrotem do schroniska przez Rakoń, Długi Upłaz i Grześ. Według szlaku trzeba było na przejście tej trasy 6 godzin, lecz my trochę beztrosko wyruszamy sobie z zamiarem że obrócimy za 4-5 godzin. Pogoda była piękna, słońce świeciło cały czas, wiał bardzo silny halny. Samo podejście na Wołowiec zabrało nam dużo czasu. Po osiągnięciu upragnionego szczytu na którym spotkaliśmy około 20 Słowaków urządziliśmy sobie odpoczynek związany z posiłkiem. Apetyty były  nie wąskie i po niespełna 15 minutach chlebak nasz świecił pustkami. Jeszcze zostało nam parę minut czasu na zdjęcia i podziwianie pięknego widoku roztaczającego się na pobliskie Rohacze i stawy leżące u ich podnóża. O godzinie 16.30 byliśmy już w schronisku gdzie w naszych kocherach gotowała się już zupa.

1-001

Po gorącej zupie, która była dla nas już dzisiaj kolacją rozpocząłem poszukiwania aby zawrzeć znajomości z kolegami w naszym wieku w celu znalezienia czwartego do kierek, gdyż  w brydża nikt z nas trojga grać nie umiał. Przyszłych znajomych nie trzeba było długo szukać. Do naszego stolika przysiadł się całkiem nieznajomy turysta starszy od nas jakieś 20 lat. Ten turysta człowiek bardzo przyjemny i ciekawy okazał się być fotografem artystą. Nasza rozmowa zaczęła się od aparatów  fotograficznych i fotografiki, a zakończenie miało następujący przebieg. Ja znam waszego kolegę to Andrzej  Skowroński z Myślenic powiedział pan Tadeusz.

Zdębiałem skąd on zna Andrzeja – nigdy nie mówiliśmy o jego rodzinnym mieście Myślenicach, ani też do niego nie zwracaliśmy się po nazwisku. Zaraz poleciałem odszukać Andrzeja do świetlicy, gdy tymczasem on zdążył sobie już namotać całkiem fajną babkę. Po szybkiej relacji tego zdarzenia przyszedł do nas na świetlice i zaczął zaprzeczać, że on w ogóle nie jest z Myślenic. Gdy pan Tadeusz  wymienił zawód ojca Andrzeja i oświadczył że pracuje w aptece w Myślenicach oraz że jest jej kierownikiem Andrzej skapitulował. Okazało się potem że pan Tadeusz ukończył  liceum w Myślenicach tam zdawał maturę i stąd znał ojca Andrzeja, a jego rozpoznał na podstawie bardzo dużego podobieństwa. Resztę wieczoru spędziliśmy na   rozważaniach i różnych domysłach co do osoby pana Tadeusza. O godzinie 22.00 położyliśmy się do łóżek, które od czasu do czasu skrzypiały nie miłosiernie pod ciężarem naszych ciał. Bardzo zmęczeni dzisiejszym dniem szybko pogrążyliśmy się we śnie.

TATRY  1961 rok dzień drugi.

Rano  znowu wszystko od początku. Najpierw  śniadanie, potem krótka narada co do dnia dzisiejszej trasy i wymarsz na Kominy Tylkowe przez   Przełęcz Iwaniacką. Od razu chcąc zaoszczędzić na czasie poszliśmy na przełaj, co jak się potem okazało wcale nie przyniosło nam żadnego skracania drogi. Poprzez gęsty i ciemny las powoli pięliśmy się w górę. Gdy poczuliśmy pierwsze objawy zmęczenia, zwolniliśmy tempa, i robiąc duże zakosy oczekiwaliśmy upragnionego końca tej drogi … I oto z oddali jako najlepszy wzrokiem dostrzegłem jakieś martwe zwierzę na wpół zjedzone przez mrówki. Po długich oględzinach Andrzej doszedł do wniosku że to na pewno daniel, który padł ofiarą kłusownika złapany w sidła. Po paru minutach   w końcu znajdujemy szlak i już nigdy więcej nie robiliśmy sobie żadnych skrótów. Po przejściu jeszcze paru małych polanek leśnych nogi nasze postawiły swe kroki na Przełęczy Iwaniackiej. Piękna to przełęcz mająca kształt głębokiego siodła, cała porośnięta trawą, częściowo wyskubaną przez owce. Jest to jedyne dogodne przejście z Doliny Chochołowskiej na halę Ornak i do Doliny Kościeliskiej. Na stojącym tu drogowskazie, który wskazywał 1.5 godziny na Ornak jakiś dowcipniś dopisał ołówkiem /śpiąco/ zaś pod napisem Kominy Tylkowe  1.5 godziny napis dowcipnisia  oznajmiał, 15  minut biegiem.

3-001

Wejście na same Kominy Tylkowe jest bardzo przyjemne, choć trochę uciążliwe. Skałki wapienne są kruche i śliskie nie mówiąc już oporze  deszczowej, gdy wtedy schodząc w dół ryzykuje się zwichnięciem nogi lub jej złamaniem. Mieliśmy szczęście że właśnie zaczęło mżyć dopiero wtedy gdy my już kończyliśmy schodzenie w dół do przełęczy. Sam powrót do schroniska zajął nam nie dużo czasu i całe popołudnie mieliśmy  wolne. Wykorzystując  złą pogodę cały czas graliśmy w ping-ponga, potem partyjka w kierki i godzinne leżenie bykiem na wygodnym łóżku. Tymczasem wrócił pan Tadeusz trochę ze smutną miną mówiąc że zrobił tylko jeden film a to stanowczo za mało jak na dzień wędrówki. Jego aparat to świetne urządzenie do fotografowania marki PLAUBEL  MAKINA. Dzisiejszy wieczór to ostatni wieczór i noc w schronisku na Polanie Chochołowskiej. Jutro z całym bagażem przenosimy się z panem Tadeuszem na Ornak, lecz tu okaże się nie przewidziana sytuacja, która będzie nas kosztowa wiele wysiłku i  trudu.

TATRY  1961 rok dzień trzeci.

Rano wstajemy wypoczęci, w dobrych humorach i tylko w trójkę wyruszamy na Ornak. Tu planujemy nocleg. Plecaki były już znacznie lżejsze ale po 10-12  kg jeszcze miały. Pod samą Przełęczą Iwaniacką doszedł nas p. Tadeusz i od tego momentu cały czas aż do końca naszej wędrówki   chodziliśmy razem. O godzinie 11.00 przybyliśmy do schroniska na Ornaku, lecz tu okazało się, że wolnych miejsc noclegowych nie ma. Co robić? Pan Tadeusz zawsze stanowczy decyduje, idziemy na Kalatówki przez Czerwone Wierchy, ja też popieram tą inicjatywę, lecz Andrzej z bratem moim Aśkiem raczej kontrują. Ostatecznie sprawa stanęła po mojej stronie idziemy, ale zarezerwowaliśmy 4 miejsca noclegowe na Kalatówkach. Nasza paczka turystyczna wyruszyła w  górę  Doliną Tomanową, aby później wspiąć się na Ciemniak. Tempo naszej wędrówki było wolne z uwagi na stosunkowo dużą trasę. Ciągle przystajemy to posilając się lub gotując  herbatę. O godzinie 16.00 byliśmy dopiero na Kopie Kondradzkiej. Zmęczenie i trud marszu wynagrodziły nam kozice pasące się na łące. Przyśpieszamy kroku będziemy teraz cały czas mieć z góry i ostatkiem sił dobijamy do schroniska na Kalatówkach. Jest godzina 19.30 już robi się szarówka. Był to morderczy dzień, który dał się nam niesamowicie w skórę. Mówiąc innymi słowy wyrypa. Na Kalatówkach pokój pięcioosobowy, już  wiemy że będzie z nami spała jeszcze jedna osoba.

Zmęczeni do ostatnich, granic sporządziliśmy sobie napój składający się z cukru, miodu, i cytryny, i popijając cały czas leżeliśmy na łóżkach. Po przygotowaniu się do snu długo oczekiwaliśmy na naszą współlokatorkę. Ta pojawiła się dokładnie o 22.00 godzinie. Pan Tadeusz z cynicznym uśmiechem szepnął na pewno/ dobry nocny  ptak/. W czasie rozmowy dowiedzieliśmy się wiele ciekawych rzeczy. Nasza turystka była wielką miłośniczką Tatr, stan cywilny mężatka, lecz w góry chodziła zawsze sama, bez męża. Syna wtedy zostawiała matce i uważała, że tak jest najlepiej. Ciekawa historia wydarzyła się w nocy, była mała przygoda krótko mówiąc mała heca i lekka awantura. Pan Tadeusz spał koło owej pani turystki a my z bratem za nim zaraz przy oknie. Przekładając się z boku na bok niechcący dotknął szanowną panią, która zrobiła wielki raban i szum. Zrobiła się niesamowita awantura. Dopiero po długich perswazjach i przeprosinach udało się nam sprawę załagodzić. Na wpół drzemiąc a nie spiąć doczekaliśmy świtu. Taki to był fatalny dzień.

DZIEŃ  CZWARTY  TATRY 1961 rok

5-001 4-001

Jesteśmy na Kalatówkach rano choć była już godzina 8.00 nikomu z nas nie śpieszyło się ze wstawaniem. Każdy z  nas chciał sobie odbić ten trudny poprzedni dzień marszu, i tą fatalną noc z tą awanturą. Plany dnia dzisiejszego były następujące, jeszcze jedną noc śpimy na Kalatówkach a poza tym idziemy koniecznie do południa na Giewont. Po południu jest wypad do Zakopanego po zakupy, telefon do rodziców,  kupno tygodnika Światowid – magazyn turystyczny. Wieczorną porą był czas wolny i wtedy zasiedliśmy  w świetlicy z panem Tadeuszem na małą partyjkę kierek. Kalatówki odbiegały standardem od innych schronisk i trzeba przyznać że to nie schronisko, to elegancki hotel górski gdzie ceny też są odpowiednie.

TATRY  1961 rok  DZIEŃ   PIĄTY

PO dwóch nocach spędzonych na Kalatówkach wyruszamy na Halę  Gąsienicową z Kuźnic poprzez Dolinę Jaworzyny. Dzień był pogodny i choć słońce świeciło my nie odczuwaliśmy upału. Droga pięła się lasem, potem wchodziła w kosówkę a następnie po 30 minutach osiągnęliśmy Przełęcz między Kopami. Sympatyczna to przełęcz o pięknych widokach na Kasprowy Wierch, Świnicę, i całą Orlą Perć. Stąd spacerkiem po zielonej murawie dotarliśmy do drzwi Murowańca. Po zakwaterowaniu i złożeniu plecaków oraz spożyciu obiadu udaliśmy się na mały spacer do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Tu było opalanie się i moczenie naszych utrudzonych nóg. Tutaj też spotkaliśmy naszego znajomego przewodnika tocząc z nim zażartą dyskusje na tematy fotograficzne. Tu czuje się  grozę a zarazem dzikość i niedostępność Tatr Wysokich. Powrotna droga do Murowańca to zwykły spacer, ale po lewej stronie znajduje się pamiątkowy obelisk poświęcony  Mieczysławowi Karłowiczowi, który w tym miejscu zginął zasypany lawiną śnieżną. Z zaciekawieniem spoglądaliśmy na prawo, na Granaty, które to miały być jutro celem naszej wspinaczki.Wieczorem po kolacji rozpoczęliśmy obchód schroniska. Wszystko zaczęło się od ostatniego piętra na poddaszu. Po stromych schodach docieramy na sam szczyt i oczom naszym ukazuje się bardzo duże pomieszczenie, w którym panuje półmrok. W tej długiej sali stoją łóżka obok siebie a środkiem prowadzi wąska ścieżka.  W sumie jest tu miejsc noclegowych na jakieś 60 osób. Warunki prymitywne ale przespać się można jedną noc. Zawsze lepsze to niż tak zwana/gleba/. W tej sali zwanej popularnie Trumną noclegi były najtańsze. Tu sypiali najczęściej taternicy, studenci i młodzież ostatnich klas liceum. Poddasze czyli sufit był wykonany i obity płytą pilśniową nie malowaną, ale za to z kapitalnymi napisami zrobionymi pastą do zębów, po wyciśnięciu jej z tubki, Cytuję napisy – 1 /  CZYM CHATA  BOGATA  TYM GOŚCIE  RZYGAJĄ  2. / JUŻ PTAKI W GÓRACH ŚPIEWAJĄ  ŻE W MUROWAŃCU   DOBRZE ŻRYĆ DAJĄ 3 / CZĘSTE MYCIE SKRACA ŻYCIE, SKÓRA SIĘ ZDZIERA I CZŁOWIEK UMIERA  .4. / TU TAKA JEDNA TURYSTKA SPAŁA CO WSZYSTKIM DUPY DAWAŁA. Szkoda że nie zrobiłem żadnego zdjęcia, ale pomieszczenie i te napisy miały swój urok. Za dwa lata, bo dnia 5 grudnia 1963 roku był pożar Murowańca, spalił się cały strych no i trumna oczywiście też. Po odbudowie schroniska straż pożarna zakazała odbudowy tej sali z wiadomych powodów przeciwpożarowych. Dzisiaj gdy przepisuję te słowa o tej trumnie, mija dokładnie 53 lata, ale ja to widzę przed oczyma, to ciemne pomieszczenie, tą brązową płytę pilśniową i te napisy. Było ich dużo, ale więcej ich nie zapisałem, szkoda. Następnego dnia czekały nas Granaty, poszliśmy na nie za namową i pod opieką pana Tadeusza.

TATRY  1961  rok  dzień szósty – Granaty

To wspomnienie Granaty napisałem już teraz  w 2016 roku, ponieważ  opis całej wędrówki do dnia wczorajszego był pisany w 1964 roku i zachował się jako rękopis. Ja po prostu przepisałem go do Internetu.

Namówieni przez pana Tadeusza wczesną porą rano wyruszamy na prawdziwą, górską wyprawę. Naszym zamiarem przy planowaniu wyprawy były tylko Tatry Zachodnie, te wapienne, łagodniejsze i na te dostaliśmy zgodę rodziców. Nasz nowy znajomy podjął się opieki nad nami jako doświadczony turysta i przewodnik. Trasa przedstawiała się następująco : Murowaniec – Czarny Staw Gąsienicowy – Granaty – Kozia Dolinka – Zmarzły Staw Gąsienicowy – Czarny Staw Gąsienicowy – Murowaniec.

2 (1)-001

Prawdziwa przygoda z górami zaczęła się przy podejściu do grani Orlej Perci. Pierwsze łańcuchy zrobiły na nas wrażenie a im byliśmy wyżej to przepaść za nami była coraz większa. Pan Tadeusz udzielił nam jeszcze instruktażu w schronisku jak należy posługiwać się tymi łańcuchami, a przede wszystkim sprawdził jakie mamy obuwie. Wszyscy mieliśmy pionierki na wibramie a więc obuwie było prawidłowe. Wspinanie się w górę do Granatu Skrajnego nie robiło na nas większego wrażenia, chyba że ktoś z nas obejrzał się do tyłu. Przy podejściu przed oczyma cały czas mieliśmy skałę, dopiero gdy stanęliśmy już na samej grani Orlej Perci, to otworzył się widok wręcz niesamowity a horyzont zamykał się na Babiej Górze. Pomału przez    Granat Środkowy dochodzimy do Granatu Zadniego jeszcze kilka zdjęć oczywiście czarno białych i idąc w dół  szlakiem będziemy w Koziej Dolince. Tu spotkała nas niespodzianka. Na skale pomiędzy kosodrzewiną na tylnych łapkach stał świstak i obserwował teren.  Nas nie zauważył, bo wiatr wiał dla nas korzystny. Gdy świstak obrócił za chwile głowę w naszym kierunku wydał 3 ostre świsty, i znikł pomiędzy skałami. To ostrzeżenie było wydane prawdopodobnie dla swoich towarzyszy, którzy byli na popasie, a ten stojący na tylnych łapkach świstak, to obserwator stojący na czatach. To moje pierwsze spotkanie ze świstakiem miało miejsce w czasie pierwszej wędrówki po Tatrach w 1961 roku. Gdy ostatni raz byłem w Tatrach tyle że na Słowacji to przy drodze do Zielonego Stawu też spotkałem świstaka. Uciekł po chwili do swojej nory i nawet na pożegnanie nie zaświstał. Fakt pozostaje jeden, że świstak powitał mnie w Tatrach w 1961 roku i świstak pożegnał mnie w Tatrach w 1991 roku. Pozostało wspomnienie, do którego dzisiaj często wracam. Zmarzły Staw, odpoczynek i pomału szlakiem wzdłuż Czarnego Gąsienicowego Stawu jesteśmy za 45 minut w Murowańcu.

PRZYGODA  Z  DWOMA MISIAMI  NA  ORNAKU  – 1961 rok

 

10-001

W czasie załatwiania noclegu na Ornaku, z którego nic nie wyszło a było to trzeciego dnia naszej wędrówki spotkała nas ciekawa i zabawna historia. Na Ornaku przed schroniskiem „gazdowały” sobie dwa dzikie 5 miesięczne niedźwiadki. Były grzeczne, prosiły turystów o łakocie, dostawały ciastka, cukierki, słodkie bułki i była zabawa z nimi że hej, ale do czasu. Lubiły też lizać obuwie a szczególnie gumowe trampki, ja opisze teraz taką przygodę z tym lizaniem. Jeden z turystów nadstawił swoją nogę z trampkiem, a misiu złapał go za łydkę swoją łapą i zaczęło się lizanie trampka. Wszyscy turyści przyglądali się tej  scene. Obserwatorów było około 25 osób, a wszyscy ustawieni w kółeczko. Pierwsze 5 minut to atrakcja dla oglądających, ale gdy minęło 15 minut, to ów turysta swoją ręką siłą odrzucił na bok łapę misia od swojej łydki. W tym momencie zaczęło się. Miś nie zrezygnował ze swojego przysmaku, tak się zdenerwował, że zaczął warczeć i szczerzyć  zęby. Pokazał wtedy swoją siłę, choć miał dopiero 5 miesięcy. Wszyscy przyglądający  w mig odskoczyli na bok, a turysta w trampkach schował się za drzwiami schroniska. Potem misie zostały przez  leśniczych odgonione do lasu w górną partie Doliny Kościeliskiej. Los misi był tragiczny. Gdy jeden z nich zginął na Słowacji przejechany przez samochód, drugi został zabrany i oddany do ogrodu zoologicznego. Teraz wyjaśnienie : te misie były  w ogóle wzięte z ogrodu zoologicznego i przywiezione  w Tatry. Tu miały żyć na wolności i rozmnażać się. Rzecz w tym że nikt nie pomyślał iż misiu do półtora roku swego życia chodzi z matką, która go wszystkiego uczy. Jak zdobywać pokarm, jak bronić się przed wilkami, jak zbudować gawrę na zimę. Te niedźwiadki zostały zabrane matce i nie miały żadnych szans na przetrwanie nawet pierwszej zimy. Przygoda jednak była, i wspomnienie pozostało.I znów jest pytanie, a gdzie są zdjęcia niedźwiadków? Z tego co pamiętam   „Przekrój” pisał o nich w 1961 roku, były tam też ich zdjęcia.

Share Button

11 komentarzy do “Tatry 1961- wspomnienia Jacka Grzybały

  1. jacek przewodnik świętokrzyski

    Dziękuje za pierwszy wpis szkoda że nie zachowała się ta trumna z tymi orginalnymi zapisami , ale Betlejemka jest i ona ma swój urok chociaż to tyle lat. Autor pozdrawia wszystkich czytających dających wpisy za co serdecznie dziękuje jacek

    Odpowiedz
  2. jacek przewodnik świętokrzyski

    SZANOWNI CZYTELNICY za miesiąć gdzieś pod koniec maja planuje dać następne wspomnienie Panu TOMKOWI ale z BIESZCZAD rok 1955 rok.Autorem jest znany kielecki artysta fotografik i turysta Janusz Buczkowski. Będzie tam historia aresztowania turystów przez WOP i co z tego wynikło .Pozdrawiam,

    Odpowiedz
  3. Andrzej Stanisław Tabor

    Ciekawe wspomnienia p.Jacka przypomniały moje pierwsze spotkanie „na poważnie” z Tatrami w r.1967 – byłem po I roku Wydz. Elektrycznego Politechniki Szczecińskiej i był to obóz kondycyjny adeptów do Klubu Wysokogórskiego.
    Pierwszy tydzień spędziliśmy w bazie namiotowej ZSP na Polanie Huciska, chodząc podobnie, jak p.Jacek a drugi tydzień – na bazie na Polanie Palenica. Tam poczyniliśmy poważniejsze tury – najpierw do Murowańca, dalej przez Przeł.Świnicką, Świnicę i Zawrat na Kozi Wierch i w dół, do schroniska w Dolinie 5 Stawów Polskich (było już zupełnie ciemno, spanie oczywiście na glebie). Następnego dnia z powrotem na Kozi aby przez Granaty, Buczynowe dojść do Krzyżnego i dalej, do bazy na Palenicy.
    Następnego dnia zrobiliśmy trasę do schroniska przy Morskim Oku i wokół Czarnego Stawu wspięliśmy się na Rysy.To były czasy…

    Odpowiedz
    1. Tomasz Autor wpisu

      Andrzeju
      Wspomnienia Jacka są bardzo cenne, a ja wciąż Ciebie namawiam na podobny artykuł. Może kiedyś dasz się skusić 🙂
      Pozdrawiam

      Odpowiedz
  4. jacek przewodnik świętokrzyski

    Widzę że p.Andrzej Tabor jest dokładnie moim rówieśnikiem bo ja w 1967 roku byłem po II roku Geodezji na AGH KRAKOW.

    Odpowiedz
  5. Duśka

    Cudownie… Panie Jacku, Tomku, dziękuję Wam za przepiękną wędrówkę po górach, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. Czytając, uśmiecham się do siebie, bo praktycznie te miejsca mam przedreptane, ale już w innych czasach. Chodzę po górach od 20 lat i dopiero ten mój mały jubileusz przypieczętowałam ujrzeniem świstaka po raz pierwszy! Czułam radość wielką z tego powodu, więc rozumiem sentyment do tego zwierzaczka.
    Pozdrawiam obu Panów bardzo serdecznie 🙂

    Odpowiedz
  6. jacek przewodnik świętokrzyski

    DZIEŃ DOBRY pani DUSIU to Waćpanna jest świstakowa dziewczyna a ja świstakowy chłopak. Łączy nas jedno oboje widzieliśmy świstaka w TATRACH Gratulacje.

    Odpowiedz

Skomentuj Duśka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.