Wygrzebane z archiwum, moja pierwsza wyprawa w Tatry

Rysunek2

12 – sty czerwiec 2000 – go roku został zapamiętany prze zemnie jako dzień w którym po raz pierwszy w życiu zobaczyłem Tatry. Mieszkałem wówczas w Nowym Sączu i właśnie dzięki kilkuletniemu pobytowi w tym mieście poznałem i pokochałem góry a w szczególności Karpaty. Wyprawa od której wszystko się zaczęło, bynajmniej nie rokowała jakichkolwiek nadziei na to, że chodzenie po górach stanie się moją największą pasją, a dlatego że…no właśnie dlaczego? – Postaram się opowiedzieć krok po kroku.

Wyjazd w Tatry chodził mi po głowie od dłuższego czasu, jednak niełatwo było namówić przyjaciół na to przedsięwzięcie, gdyż każdy z nich, tak samo jak i ja był nowicjuszem w tym temacie, a chętnego podjęcia się zorganizowania wyprawy nie było. Najlepiej dogadywałem się zawsze z Mateuszem – Sądeczaninem – moim druhem i przyjacielem. Matek wiedział, jako doświadczony kierowca, gdzie powinniśmy się udać aby móc wejść na szlak który doprowadziłby nas na najwyższy wierzchołek polskich Tatr – czyli Rysy (2499 m n.p.m.) . Zaproponował aby celem naszej podróży była  Łysa Polana. Oprócz nas , do wspólnej ekspedycji zapaliło się dwóch kolegów – Piotrek oraz Marcin, a także Edyta, która przyznała nam że była kiedyś nad Morskim Okiem 🙂 . My – czyli ludzie nie znający wówczas gór, nie mieliśmy bladego pojęcia o przygotowaniach: żadnego sprzętu, dobrych ubrań ani butów. Nie wiedzieliśmy nawet jakim szlakiem wejdziemy na Rysy…nawet mapy nie mieliśmy, ani żadnych wątpliwości również nie mieliśmy. Posiadaliśmy jedynie dobre chęci oraz aparat fotograficzny – stary model na kliszę. Jako ludzie w tamtych czasach mało odpowiedzialni, młodzi i żądni wrażeń, dzień wcześniej spędziliśmy czas na świętowaniu urodzin któregoś z nas, już teraz nie pamiętam którego…

Budzik nastawiony na 3.00 wyrwał mnie z twardego snu – przez dobry kwadrans łudziłem się że nikt po wczorajszej imprezie nie będzie miał siły ani ochoty na zrealizowanie zaplanowanej wyprawy. Mateusz jednak przyjechał o ustalonej godzinie, zabierając po drodze pozostałych – także niewyspanych i rozbitych kolegów. Wyjechaliśmy i tak z godzinnym opóźnieniem, wypijając hektolitry mineralnej po drodze. Gdy dotarliśmy na Łysą Polanę, zaczął się dzień…niezbyt pogodny ale bez opadów. W górach jak to w przyszłości doświadczyliśmy, pogoda jednak potrafi być bardzo kapryśna i często niebezpieczna. Dowiedzieliśmy się na parkingu, że czeka nas 10-ciokilometrowy marsz do Morskiego Oka, skąd dalej szlakiem czerwonym wdrapiemy się na najwyższą górę Polski. Doszliśmy już do siebie – po drodze śmiejemy się i wygłupiamy, jesteśmy beztroscy i pewni siebie – słynna góra, na pewno czeka na nas z utęsknieniem.

Rysunek9

Takie mieliśmy wesołe skojarzenia, że zastanawialiśmy się, czy za chwilę spomiędzy drzew nie wyskoczy miś Yogi :). Szczerze jednak mówiąc, Tatry nas zachwyciły a dostojny majestat gór coraz bardziej nas uspokajał – zarówno zewnętrznie jak i wewnętrznie. Zbliżamy się do Morskiego oka, jest cicho i przyjemnie. Turystów w tamtych czasach było nieporównywalnie mniej niż obecnie i kiedy teraz spojrzę na te stare zdjęcia uświadamiam sobie że brakuje mi już w Tatrach tej ciszy i prawdziwego obcowania z przyrodą, która zapewne źle znosi tłumy ściągające z całej Polski na modny Giewont, Kasprowy Wierch, Gubałówkę oraz tatrzańskie doliny, o Morskim Oku i Rysach nie wspominając. Wtedy byłem jednak młodym chłopakiem, który górskie przygody miał dopiero pokochać później…

10 kilometrów marszu było dobrą rozgrzewką, musimy zjeść śniadanie i uzupełnić płyny. Robimy wiec dłuższy postój, zajmujemy w schronisku wolny stół i czekamy na posiłek. Nasza przerwa przeciągnęła się trochę, ponieważ dosiadła się do nas dwójka doświadczonych i stałych bywalców Tatr. Dostaliśmy od nich kilka wskazówek i rad, aczkolwiek nauka przyszła dopiero w praktyce, z czasem.Teraz po prostu zdaliśmy sobie tylko sprawę z tego że ludzie siedzący w schronisku nie są przypadkowi i po prostu warto przyjrzeć się, jak są przygotowani, jak się zachowują oraz jaką wiedzę posiadają.

Rysunek8

Ruszamy na szlak. Aby zacząć podejście na szczyt, musimy obejść Morskie oko, a następnie położony wyżej Czarny Staw, za którym ścieżka prowadzić nas będzie ostro pod górę. Przyznam szczerze że w okolicach Czarnego Stawu zaczęły pojawiać się u nas wątpliwości gdy zobaczyliśmy spiętrzające się skaliste góry i śnieg w połowie czerwca, który leżał na szlaku. Mateusz jednak nie chciał słyszeć o jakimkolwiek wycofaniu się, jedynie musieliśmy przyznać wszyscy, że Marcin w swoich letnich trampkach 🙂 nie może ryzykować i musi wrócić do schroniska aby tam czekać na nasz powrót. Rozstajemy się więc z nim na kilka godzin i ruszamy dalej. Niewiele pamiętam z tej części szlaku, wiem tylko że bardzo mozolnie nam to wszystko szło. Wychodziły braki w  przygotowaniu: dobre buty kondycja i długi sen to podstawa do łatwiejszego radzenia sobie z takim wysiłkiem. W połowie drogi widzę po towarzyszach osłabienie – sam też nie czuję się najlepiej, siadam na chwilę na kamieniach i pogrążam się w zadumie. To był chyba najgorszy moment w drodze na szczyt – straciliśmy morale – jedynie Mateusz miał wigor jak 10-ciolatek. Podszedł do mnie i wyciągnął z  plecaka kawałek kurczaka i chleb: zjedzmy trochę to się wzmocnimy – tak powiedział i wyciągnął jedzenie które rzeczywiście po spożyciu pokazało swoje cudowne właściwości. Wyrzucam sobie że mimo braku doświadczenia, bezmyślnie zaimprezowaliśmy dzień wcześniej… Ruszamy dalej, dobre samopoczucie wróciło, powiedzieliśmy też sobie wszyscy że po prostu będziemy się wdrapywać dopóki damy radę i chyba rzeczywiście takie podejście do sytuacji okazało się najlepsze – nic za wszelką cenę!

Otaczają nas zewsząd surowe skały a widok w dół zapiera dech w piersiach. Chwilami zły jestem jak widzę doświadczonych i przygotowanych turystów, mijających nas po drodze. Przeszli koło nas między innymi dwaj poznani w schronisku turyści, z których jeden odwracając się, powiedział z uśmiechem: determinacja na pięć, przygotowanie zerowe…

Rysunek4

Całkowita skrucha nadeszła, gdy pojawiły się łańcuchy. Wtedy zrozumiałem że góry to potęga której należy się szacunek i ukłon. Trzeba zachować rozsądek i spokój. Jeśli się dostosujesz to wygrasz i poczujesz więź która wytworzy się między Tobą a ogarniającym Cię zewsząd żywiołem. Wspinamy się powoli, jeden za drugim, mogę dostrzec już upragniony szczyt. Będąc jeszcze na dole, nawet do głowy mi nie przyszło że czekają nas jakieś łańcuchy. Teraz nie wyobrażałbym sobie wejścia na szczyt bez tych zabezpieczeń.Piotrek został kilkanaście metrów poniżej, zapewnia nas jednak z dołu że spróbuje ruszyć w górę ponownie a jeśli nie podoła to zaczeka na nas w miejscu w którym obecnie odpoczywa. Odpowiadamy że rozumiemy i podążamy dalej.

Rysunek3

Jestem już cały spocony, mimo że zrobiło się bardzo zimno.W plecaku mam zapasowy podkoszulek, zmienię go na szczycie podczas odpoczynku. Podnoszę głowę do góry i widzę Mateusza który właśnie zdobył Rysy. Dołącza do niego Edyta. Na chwilę się zatrzymuję, muszę zrobić miejsce dla schodzących w tym momencie turystów. Złapię przynajmniej oddech przed ostatnim skokiem. Nie mija 10 minut i również ja osiągam cel. Cieszę się lecz muszę odpocząć.

Rysunek11

Brak należytego snu ukazuje braki kondycyjne, siadam na chwilę i nic nie mówię, ale za to mam na co popatrzeć: Tatry w całej okazałości z najwyższego punktu w Polsce!

Nagle dostrzegam Piotrka który jest już blisko. Pokazałem mu ręką znak do zachęty – odpowiedział gestem i dumnie ruszył naprzód. Po chwili i on mógł cieszyć się podziwianiem tego okazałego pasma. Długo nie marudzimy na szczycie, bo zimno daje nam do zrozumienia że musi być późno a turystów na górze też już nie ma. Utknąć gdzieś na grani w ciemnościach wzywając helikopter TOPR – u to byłaby straszna porażka, jak również sroga nauczka dla takich niedoświadczonych i lekkomyślnych młodzieńców. Okazuje się że schodzić trudniej niż się wspinać, łańcuchy w dodatku były o tej porze dnia oblodzone, a rękawiczek oczywiście nie posiadaliśmy. Jest ślisko, a śnieg który spadł zaczął przymarzać. Sporo czasu upłynęło zanim ostatnie łańcuchy zostawiliśmy za sobą, lecz teraz czeka nas strome zejście cały czas w dół, aż do momentu kiedy trzeba będzie trawersem przejść pewien przykry fragment – bardzo stromy i oblodzony. Niestety, tutaj brak odpowiednich butów mógł zakończyć się tragicznie. Edyta osunęła się po śniegu jak na sankach w dół, wyglądało to tak jakby miała za chwilę  roztrzaskać się o wielkie głazy leżące na dole. Na szczęście podniosła się zaraz cała i zdrowa. Piotrek i ja poślizgnęliśmy się również ale udało nam się wbić palce w zamarzający śnieg. Wisieliśmy tak sobie nie mając ochoty na zjazd jaki zaliczyła Edyta. Zszedł do nas Mateusz i podając nam po kolei rękę powyciągał nas z tej matni. To był najgorszy moment w całej wyprawie. Niestety co do Edyty to przez chwilę miałem najgorsze myśli. Gdy zobaczyliśmy później jak się z nas śmieje i opowiada że jazda była wspaniała to po prostu zgłupieliśmy. Wyglądało to z góry na pewna śmierć. Powiedzieliśmy sobie tutaj, że więcej na wypad w góry nikt nas nie namówi i jest to najgorszy dzień w naszym życiu :). Jeszcze pół godziny i osiągamy Czarny Staw. Nie zatrzymujemy się nawet, chcemy jak najszybciej zejść do schroniska. Następnie mijamy Morskie Oko  i drogą wzdłuż jeziora docieramy do  budynku. Czeka nas teraz godzinny odpoczynek – wchodzimy do środka, zamawiamy grzańca i siadamy koło oczekującego nas, znudzonego Marcina.

Rysunek10

Po takiej przerwie, wstając czujemy już solidne zakwasy a musimy przecież pokonać  10 kilometrów drogą w dół do parkingu. Będąc już na zewnątrz, dostrzegamy wysoko w górach, orientacyjnie w okolicach Rysów helikopter. Ktoś pewnie utkwił na grani. Po kwadransie śmigłowiec wraca – akcja zakończona. Ratownicy mają dużo roboty a ludzie bezmyślnie idący w góry w niepogodę, nie zawsze doceniają ten trud. Widok ten objawił nam się ku przestrodze. Czujemy się trochę tak, jakbyśmy to my byli tymi uratowanymi turystami…Marsz na parking, był najnudniejszą częścią całej wyprawy – przygody, którą po latach wspominam jako najbardziej nieodpowiedzialne zadanie, jakie sobie wyznaczyliśmy w górach. Człowiek jednak uczy się na błędach, każdy następny raz organizowany był z głową, dużo jednak czasu minęło zanim poczułem ponowną chęć zdobycia kolejnej góry. Jednak gdy w końcu do tego doszło, to pozostało już we mnie na zawsze.

Tekst i zdjęcia : T. Gołkowski

Share Button

3 komentarze do “Wygrzebane z archiwum, moja pierwsza wyprawa w Tatry

  1. Iza

    Pierwsza wizytach w Tatrach jest niezapomnianym przeżyciem. Przynajmniej dla mnie takim była. A konkretnie ta z prawdziwego zdarzenia, czyli wędrówka do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Nigdy nie zapomnę wrażenia jakie robiły potężne ściany Wołoszynów, Buczynowa Siklawa zawieszona w powietrzu… Jakby człowiek trafił w największe góry świata 😀 Teraz, kiedy jeździ się często, Tatry wciąż zachwycają, ale nie w ten konkretny sposób, jak to było za pierwszym razem 🙂 Pozdrawiam serdecznie 🙂

    Odpowiedz
    1. Tomasz Autor wpisu

      Witam:)
      Zawsze gdy jadę w wysokie góry , mam później obawy że nie odnajdę się w tych niższych. Na szczęście zawsze kończy się tylko na obawach:). Tatry są fenomenem 🙂
      Pozdrawiam serdecznie i powodzenia w górach i nie tylko życzę 🙂

      Odpowiedz
  2. Marek Szala

    Świetna jest ta historia i tak samo wyśmienicie zrelacjonowana, jak Twoje inne karpackie wyprawy i wędrówki. Jednak po jej przeczytaniu chciałbym jeszcze coś innego podkreślić – otóż to rzadkość znaleźć kogoś, kto tak szczerze pisze, a szczerość to jeden z najcenniejszych walorów człowieka. Sądzę, że pomimo szczypty dramatyzmu i trudności, ta tatrzańska eskapada zostawiała w pamięci wspaniałe wspomnienie (wszak to najwyższy punkt Polski).

    Odpowiedz

Skomentuj Iza Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.