Noc pod Komanową jest jak przerwa w błądzeniu małych wędrowców na granicy Mordoru i przyjaznej części świata … Tutaj w ciemnościach siedzi w głowie wielki zlepek nagromadzonych emocji, wkomponowany w czas krótkich godzin snu – pas graniczny i biegnąca obok dawna radziecka sistiema, wciąż pokutująca jako symbol dawnego imperium zła … Goblinów nie widać już, choć zasieki drutu kolczastego wciąż trzymają się na wielu odcinkach solidnie, na szczęście już nie pod napięciem, jak za dawnych lat gdy mocarstwo osiągało apogeum swoich wpływów i dominacji w obszarze żelaznej i dzikiej kurtyny. Obecnie patrole ukraińskie mogą narzucać się w myślach współczesnych wędrowców, choć podobno od czasu wielkiej powodzi na Czeremoszu, miejsce to i dla nich stało się niechciane – jest przykrym obowiązkiem patrolowania tego rozległego pustkowia, które być może jest teraz obszarem dla czających się tu przemytników, których pewnie lepiej nie widzieć na swej drodze. Kosodrzewina to naturalny sprzymierzeniec zielonych namiotów, lecz tak naprawdę w tej rozległej pustce nie widać, nie słychać ani nie da się wyczuć nikogo …
Wczoraj gdy schodziliśmy z Hnitesy, byliśmy pełni nadziei na szczęśliwy i fascynujący przebieg dalszej części wędrówki, nie zapominając jednocześnie o środkach ostrożności : poruszać się dokładnie wzdłuż linii granicznej, baczne przyglądać się temu co wydać się może podejrzane na odległość gdzie sięga wzrok, spoglądać na mapę, odczytywać poprawnie kolejne pokonywane wierzchołki, gdyż grzbiet, jak można czasem odnieść wrażenie, zlewa się tu niemal w jedno, a przecież mamy informacje o możliwości odnalezienia śladów z przeszłości …
Ruszamy w drogę wczesnym rankiem, wtapiając się w morze kosodrzewiny, którą również w dużej mierze pokryta jest wyrastająca przed nami Komanowa. Szczyt jest dość monotonny ale na drugim jej krańcu ukazują się fantastycznie ukształtowane skałki zwane potocznie Baba. Wiąże się z nimi ludowa legenda o skąpej babie – pasterce której na imię było Jewdokia. Wbrew naturze i tradycji wybrała się poprzez swoją chytrość już początkiem marca na połoniny w celu wcześniejszego wypasu swych owiec. Niska temperatura i ostrzeżenia nie podziałały na zdrowy rozsądek skąpej kobiety. Mimo że ubrała na siebie 12 kożuchów zamarzła wysoko w górach – owe surowe skały to jej postać skamieniała i tkwiąca tam do dziś.
Pas graniczny biegnie w dół – przed nami teraz dość długi odcinek marszu na północny zachód … Tam czeka koman – dalej Stewiora i ostatni dla nas Purul. Reprint starej, przedwojennej mapy jest dla nas nieocenionym pomocnikiem. Góry Marmaroskie, nie doczekały się do tej pory lepszej papierowej wskazówki niż WIG ówka o skali 1: 75 000 … Nie ma zapotrzebowania na mapy – nikt tu nie chodzi i pewnie nie zna tych odludnych zakątków. Ignatessa … ? Spytał rumuński pogranicznik w siedzibie w Viseu de Sus … Tylko czasem Twoi rodacy pytają o te górę …. Uważajcie na grzbiecie, po czym wracajcie w umówionym czasie w doliny … powiedział wręczając zezwolenie.
Jesteśmy na linii dawnego frontu. Koman to miejsce zaciekłych walk z czasów I wojny światowej. Pokonując grzbiet, mozolnie i powoli przedzieramy się przez liczne stanowiska ogniowe, wciąż zachowane w bardzo dobrym stanie. Widzimy tuż obok naszej ścieżki wyraźny pas dawnej sytemy oraz zasieki drutu kolczastego. Na granicy jest jednak spokój, nikt nas nie niepokoi, nie widać ludzi, nie słychać głosów.
Kolejny wierzchołek – Stewiora. Robimy tu krótki postój mając nadzieję na odnalezienie pewnych śladów z przeszłości. Niestety być może ślad owy został usunięty, może też brakuje nam szczęścia, jednak na tym nie koniec – chcemy spróbować dalej – następny jest Purul, lecz zanim tam wejdziemy musimy pokonać spory kawałek, ledwie widoczną, wąską ścieżką, która ostro wspina się pod górę. Doskwiera nam upał, wodę jednak musimy oszczędzać, gdyż wiele jej nie zostało. Znów pojawiają się nieznośne muchy, natomiast ściana lasu po prawej stronie potęguje uczucie braku powietrza.
Purul wita nas swą otwartą przestrzenią – otwartą na tyle by zrobić różnicę w stosunku do pokrytej kosówką Palenicy czy też Komanowej, lub Stewiory. Nasza przecinka graniczna tuż poniżej drugiej strony szczytu, niemal całkowicie styka się z sistiemą, a właściwie to znika całkowicie, uświadamiając nam że ewentualna, dalsza wędrówka przebiegać może jedynie drogą po stronie ukraińskiej, bądź też dosłownie w kosodrzewinie, po stronie rumuńskiej, przynajmniej do momentu aż pojawi się z czasem ścieżka na nowo. My jednak nie pójdziemy już dalej grzbietem granicznym. Zejdziemy wkrótce w doliny, lecz zanim pożegnamy ostatni wierzchołek naszej wędrówki, postaramy się wykonać niemal niemożliwe zadanie … To czego nie znaleźliśmy na Stewiorze być może odnajdziemy tutaj, wśród drzew w promieniu kilkudziesięciu metrów … Stary żeliwny słupek graniczny z czasów II Rzeczypospolitej … Wiem że nie ma większych szans na odnalezienie ostatnich symboli dawnej granicy, nie mam też informacji że na Purulu znajduje się wciąż ta pamiątka, raczej myśl że na grzbiecie słupki te regularnie postawione tkwiły tu wiele lat, pozwala przypuszczać że i tutaj był i może stoi gdzieś ukryty w krzakach, gałęziach, wkomponowany w leśne tło. Przeczesujemy teren metr po metrze, każdy kawałek ziemi, jednak bez rezultatów – jesteśmy świadomi porażki. Większej nadziei i tak mieć nie mogliśmy, bardziej wierzyłem że odnajdziemy stary słupek na wcześniejszej Stewiorze, tak mówił opis zawarty w przewodniku … Ostatni fragment lasu przede mną – już widzę ścieżkę graniczną, zaraz będę przy plecakach, – wtem trafiam nogą na coś twardego, schylam głowę i dostrzegam żeliwny podest nierówno stojący w trawie. Jeszcze nie wierzę, przyglądam się i dociera do mnie świadomość – otwieram oczy szerzej, uważniej w skupieniu, by po chwili dostrzec do połowy schowany w ziemi długi fragment słupa … Teraz jestem pewny – żeliwny, główny słup graniczny, zwalony i zniszczony, może przez czas, być może jednak przez człowieka … Nie ma części najważniejszej : godła państwa polskiego oraz rumuńskiego, znajdującego się na odwrocie. Czy ktoś przywłaszczył sobie dawno temu, czy też ząb czasu skruszył twardy materiał … ? Różne myśli następują jedna po drugiej – szczęście miesza się z zawodem … Wołam kolegów – cieszymy się jednak w duchu, choć staramy zachować powagę.
Stawiamy w pion dawnego strażnika granic – jest bardzo ciężki – ledwie we dwójkę udaje się podnieść odnalezioną szczęśliwie zgubę. Żal zostawiać tak sponiewierany słup, jednak nie wyobrażam sobie zabierać go stąd. To byłoby barbarzyństwo i zwykła kradzież – zostawiać jednak na pastwę losu i dalszą degradację, również nie jest łatwo. Postanawiamy ukryć go w tym samym miejscu, i w niedalekiej przyszłości opisać zdarzenie dla informacji tych którzy mają większą wiedzę i kompetencje. Mam nadzieję że zostanie odnaleziony – biję się również z myślami : co stało się z najbardziej według mnie wartościową częścią? Może leży gdzieś nieopodal – ziemia z czasem wchłania wszystko i o tym warto pamiętać, podejmując próbę dotarcia na szczyt w celu zaopiekowania się słupem legendą …
Nie ma już głównych słupów granicznych – ten być może jest ostatnim istniejącym na grzbiecie Gór Czywczyńskich. Wnikliwy turysta, znaleźć może jednak wciąż istniejące pośrednie słupki graniczne – mniejsze przede wszystkim, z wyrytą datą oraz inicjałami R i P. Jednak i te nie łatwo odnaleźć. Często wtopione w leśny krajobraz, znajdują w ten sposób schronienie przed okiem i ręką „poszukiwaczy skarbów”, traktujących znalezisko jako cenne trofeum na cześć potęgi przedwojennego państwa polskiego …. Moim zdaniem słupki graniczne to fascynujący element historii Karpat, który powinien stać tu bezpiecznie bez ingerencji człowieka. Być może to tylko idea – słupki mogą równie dobrze być likwidowane przez obecnych pograniczników. Trzeba jednak pamiętać że są one świadkiem nie tylko historii Polski. Na Komanie przecież nikt nie zasypuje ani nie niszczy stanowisk ogniowych, zachowanych po wielkiej bitwie z czasów I wojny światowej …
Czas pożegnać grzbiet graniczny – ostatnie spojrzenie w stronę rozległych pustkowi, oraz na sistiemę biegnącą tutaj niemal przy samej granicy. Zadanie wykonane – zawracamy by zejść 100 metrów w dół – musimy odnaleźć ścieżkę ku dolinie Stewioary , by móc trafić przed nocą w kolejną dolinę wspomnianego już wcześniej przeze mnie Wazeru. Stara ścieżka zaznaczona na reprincie przedwojennej mapy wciąż istnieje, jednak już w dole, tam gdzie dociera cywilizacja, przechodzi we współczesną drogę leśną, którą użytkują robotnicy leśni oraz pasterze.
Tam daleko w dolinach, u podnóży pasma Toroiagi, musimy być jeszcze dziś – kluczymy teraz, wyszukując dogodne zejście w dół. Ścieżka na chwilę zatarła się, widzimy ją w wyobraźni – kierunek marszu jednak określamy jednoznacznie. Wkrótce uwalniamy się z kręgu rozległej polany, schodząc pośród wysokich traw na widoczną i wspomnianą wcześniej drogę leśną przy której odnajdujemy wartki strumyk – w samą porę – bukłak jest już niemal pusty a plastykowe butelki leżą na dnie plecaka, czekając od dawna na uzupełnienie.
Decydujemy się na dłuższą przerwę. Mamy wodę i sporo suchego drewna wokół. Zjemy obiad trochę bardziej treściwy niż posiłki serwowane przez ostatnie kilka dni. Jest ryż oraz gulasz wołowy – duża puszka której zawartość w zupełności nam wystarczy. Gotujemy również wodę na kawę by zrelaksować się po obiedzie. Teraz już nic nas nie pogania do przodu. Ostateczny cel naszej wędrówki – Viseu de Sus jest odległy. Dziś i tak nie mamy szans dotrzeć na miejsce. Pakujemy się i powoli schodzimy w dół, mijając co jakiś czas boczne doliny niewielkich strumyków, z oczekiwaniem aż pojawi się miejsce, w którym Wazer poprowadzi nas już bezpośrednio do celu.
Wąska dolina i pierwsze zabudowania robotników na sporej polanie, tuż obok odnalezionego w końcu Wazeru. Pozdrawiamy leśnych ludzi i kierujemy się w dół rzeki. Jesteśmy zadowoleni – zeszliśmy idealnie tak jak chcieliśmy – stara mapa ponownie zasługuje na uznanie – tutaj jednak jej zasięg już kończy się – nie będzie nam wprawdzie potrzebna, gdyż nasza trasa biegnie na wprost po torach kolejki leśnej, ale z chęcią dowiedziałbym się ile czasu zajmie nam marsz do miasta – jestem pewien że droga przed nami daleka, mamy jednak nadzieję że jakąś informację otrzymamy z biegiem czasu.
Dolinę Wazeru jest nam dane odkryć w całości. Rok temu gdy byłem w Górach Marmaroskich wybrałem się tu dla relaksu słynna Mocanitą – kolejką leśną, dawniej służącą jedynie robotnikom, obecnie przede wszystkim turystom. Rozentuzjazmowani wycieczkowicze nie docierają jednak pociągiem do końca. Przewidziany w programie jest tylko pewien fragment. Dalej jadą tylko składy robotnicze oraz drezyna straży granicznej. To co nie dane mi było widzieć rok temu zobaczyłem teraz w całości, natomiast moi towarzysze będący tu po raz pierwszy, jako jedni z niewielu zobaczyli tę dolinę po raz pierwszy od początku do końca.
Dzisiejszego dnia mam nowe spojrzenie na tę dolinę – z pozycji piechura. Kolejka wąskotorowa może sprawiać frajdę i być spora atrakcją, ale długi marsz pozwala przyjrzeć się miejscom ukrytym dla oczu pasażera Mocanity. W górnym biegu rzeki napotykamy murowany przepust, w stanie ruiny. Nie jestem pewny jaką dosłownie spełniał tu rolę, ale wcześniej schodząc z gór widzieliśmy również pozostałości prawdopodobnie drewnianej klauzy na Stewioarze. Takie budowle stawiano głównie w korytach większych rzek na Huculszczyźnie w celu wypiętrzenia wody. Zabieg ten stosowany był dla spławu drewna. W przypadku większych klauz, woda osiągała na tyle wysoki stan, że można było zbijać wielkie tratwy z całych bali, które unosiła następnie woda spuszczana z klauzy. Tutaj na małym potoku, budowla zapewne była niewielka i spławiano tędy małe kawałki drzewa, w czasach gdy nie było jeszcze kolejki leśnej. Na mapie zaznaczona jest nazwa – Klauza Stewioara – nie jestem pewny czy to właśnie ona, ale z drugiej strony nie sądzę że mogłoby to być coś innego.
Tymczasem późną, wieczorową porą, Mijamy jeszcze dwa wydrążone w skale tunele i szukamy dogodnego miejsca na nocleg. Rozglądamy się za wygodnym równym terenem możliwie jak najdalej od wody. Chcemy uniknąć wilgoci oraz atakujących coraz mocniej o tej porze dnia, niewielkich muszek oraz komarów. Rozbijamy się ostatecznie na niewielkiej polanie 200 metrów na prawo od rzeki, po czym zasypiamy niemal natychmiast. Jutro ostatnia prosta do celu, podejrzewam że zajmie nam ona cały dzień, jednak z pomocą przyszła … Mocanita.
Wczesny ranek – kawa, śniadanie oraz pakowanie sprzętu – pół godziny zaledwie minęło od chwili pobudki, gdy z powrotem znaleźliśmy się na torach. Następne trzy godziny forsownego marszu poskutkowało dotarciem niemal w ostatniej chwili na końcową stacyjkę przeznaczoną dla turystów licznie przybyłych tu z Viseu de Sus. Pociąg dojeżdża tu w niecałe 3 godziny, kolejne dwie to przerwa w podróży – piknik, muzyka i kiełbaski … Decydujemy się na powrót Mocanitą – ostatni etap wyprawy – około 20 – tu kilometrów, podziwiać będziemy zza okien słynnej wąskotorówki. Jestem rad – niesamowita wędrówka w gronie przyjaciół odbyła się w fantastycznej atmosferze. Przeżyliśmy wiele wspaniałych chwil, zarówno w drodze na grzbiet , następnie ścieżką graniczną, odnajdując ślady historii, wreszcie schodząc razem w dolinę, przeszliśmy przepiękny fragment ukrytej w górach doliny rzeki Wazer – doliny którą śmiało mogę określić jako serce Gór Marmaroskich. Na koniec dosłownie w ostatniej chwili ułatwiła nam powrót wspomniana już kolejka. Jedna z najwspanialszych moich przygód w Karpatach w najlepszym towarzystwie – fakt ten rokuje wielkie nadzieje na ponowną podróż, być może też w większym gronie …
Tekst i zdjęcia : Tomasz Gołkowski
Czy przemytnicy są grożni, czy mają broń i chyba lepiej ich nie spotkać na trasie .Te przecinki też robią niesamowite wrażenie .To była chyba najbardziej dzika i trudna trasa ze wszystkich Pana tras , ale wrażeń więcej niż moc,Jak czują się niedzwiedzie czy nie było ich śladów.Piękny język świetny styl w opisach to bajeczna podróż przez niedostępny świat.
Panie Jacku
O przemytnikach niewiele wiadomo oficjalnie, znalazłem jednak np. taką informację na forum portalu Karpaty Wschodnie.pl
Użytkownik Łukasz
” Wczoraj na Pop Iwanie Marmaroskim pogranicznicy ukraińscy we mgle weszli na grupą przemytników,przemytnicy nie zareagowali na ostrzeżenie i kałasznikowy pograniczników poszły w ruch.Przemytnicy z towarem uciekli na stronę rumuńską,ale tam ich dorwała na zejściu z Pop Iwana Politi di Frontiare z Ruskiej Polany. Przez Marmaroskie idzie gigantyczny przemyt papierosów i ludzi,procederem tym zajmują się całe wsie.Za przeprowadzenie grupy:Mołdawian,Afgańczyków itp przewodnik dostaje 2500$.Wzdłuż granicy w górach przemytnicy mają dziuple z pakami papierosów,które po wyczekaniu aż patrol przejdzie,są wyciągane i przemycane przez granice.
Znajomi uprzedzają mnie,że coraz częściej przemytnicy ludzi mają przy sobie broń i żeby uważać w tym rejonie z noclegami w pasie granicznym.W załączeniu link do filmiku z tej akcji na Pop Iwanie M. z wczoraj http://www.youtube.com/watch?v=fEH6T3stNuQ&feature=player_embedded ”
Znajomy również odradzał mi wyjście w góry w okolicach wsi Bogdan po stronie ukraińskiej. Chciałem stamtąd iść na na pasmo graniczne, jednak do Bogdana nie dotarłem z powodów osobistych. Pogranicznicy rumuńscy również wspominali o grupach przemytniczych.
to nie słychane wszystkie wsie na przemycie jadą . Pytanie jak pilnowana jest granica Uni przecież Ukraina to nie Unia a Rumunia tak . To lipa nie granica ona w ogóle nie jest szczelna
Ciężko z tym polemizować. Tam grzbiet Karpat jest szczególnie narażony na przemyt – szczególnie ludzi uciekających na zachód. W każdym bądź razie najbardziej chyba oblegane są chyba miejsca w okolicach Stocha, Farkaula i Popa Ivana Marmaroskiego
Wniosek jeden przywrócić granice według wzorów ZSRR pomiędzy Unią a resztą na wschodzie i nie ma nic ,ani przemytu ani kontrabandy w przerzucaniu ludzi a tak to lipa i lipa ,
Panie Jacku, nie byłoby tego o czym Pan pisze ale nie byłoby również gór obecnie dostępnych dla Nas. Może jeszcze w sierpniu spróbuję wybrać się na chwilę w Czarnohorę jeśli czas pozwoli.
Pozdrawiam
Panie Tomku dlaczego tak mało komentarzy do tego III ostatniego odcinka
Witaj Tomku, nadrabiam czytanie po urlopie 🙂 Świetna relacja, piękne krajobrazy, ale chyba najbardziej wciągnęły mnie Twoje opisy w tej opowieści i fakt, że wędrowałeś w dobrej obsadzie. Dobrane towarzystwo to połowa sukcesu, bo gdy jeden słabnie, inny za uszy pociągnie do góry i zmotywuje. Widać, że mimo trudu wędrówki, świetnie się bawiliście. Niesamowita jest ta sprawa słupa, wyobrażam sobie co czułeś, gdy przypadkowo na niego prawie wszedłeś 🙂 Niby to tylko żeliwny słup, a ile uczuć może wskrzesić. Super, bardzo mi się ta wyprawa podobała. Gratuluję i ślę pozdrowienia dla Ciebie i Twoich Kompanów 🙂
Wiesz, dobre towarzystwo podczas kilkudniowej wędrówki jest bardzo ważne i było ono po prostu najlepsze. Co do słupa to emocje oczywiście były, tym bardziej że na Purulu raczej sie go nie spodziewaliśmy, tym bardziej jestem zadowolony bo nie miałem informacji że jeszcze tam się znajduje, raczej wiedziałem że można odnaleźć w innych miejscach na tym grzbiecie górskim.
Pozdrawiam Cię również 🙂
Jesteś mistrzem ! I wiedzy i pióra . A szczególnie doboru tematu wędrówki i całego przedsięwzięcia.Gratulacje.
Postaram się pociągnąć ten temat w szeroko rozciągniętym czasie.
Pozdrawiam 🙂
Tomku,
przeczytałem uważnie wszystkie 3 części.
To musiała być wspaniała przygoda!
Zdjęcia oszałamiają, i pomagają biednej wyobraźni spojrzeć na tą wspaniałą krainę.
Twój barwny i szczegółowy opis zaś „pracuje” na korzyść wątłego umysłu 😉
Największe wrażenie zrobił na mnie słup graniczny i … Mocanita 😉
Podziwiam i Ciebie i Twoich kumpli – jesteście na prawdę wytrawnymi wędrowcami. Można powiedzieć o Was z czystym sumieniem „Oddział elitarny” lub „Jednostka specjalna” 😉
Pozdrawiam!
Hej
Eh żeby to „Odział elitarny” miał takie zadania to pisałbym się co tydzień na taką przyjemność 🙂
Na pewno tam wrócimy. Karpaty Wschodnie przemierzam od paru lat, choć wiadomo brak czasu ogranicza plany.
Pozdrawiam Kuba
PANIE TOMKU ten opis i ta wyprawa to miały miejsce ze startu ale czym Pan dojechał do poczatku wyprawy i punktu wyjściaw góry.
Panie Jacku do Rumunii jechaliśmy Oplem Fronterą. Samochód zostawiliśmy na Przełęczy Prislop u właścicielki tamtejszego schroniska. Poprosiliśmy po prostu o przypilnowanie samochodu na posesji i bezproblemowo wyraziła zgodę
Czyta się z zapartym tchem, jak najlepszą powieść. Mieliście chwile zwątpienia? w siły, w obrany kierunek, że wody zabraknie? takie wyprawy wymagają chyba doskonałego zgrania grupy, towarzyszy pewnych i silnych; czy to Wasza pierwsza wspólna wyprawa? pozdrawiam i jestem pod wielkim wrażeniem.
Witaj Mario
Napiszę szczerze – Byliśmy naładowani tak wielką chęcią zrealizowania planu że naprawdę dodawało nam to sił. Myślę że dopracowaliśmy wszystko na ostatni guzik, choć z odrobiną szaleństwa i fantazji. Wyprawa była naszą pierwszą wspólną jednak lepszej załogi nie widzę :). Znamy się dobrze a taka wyprawa też wróży dobrze na przyszłość
Pozdrawiam Mario
Pingback: Wyprawy na Hnitesę cz. II - Karpacki las blog o górach
Gosiu ależ to pięknie wygląda 🙂 to ja jutro na obiad będę to szykować 🙂 może mi wyjdzie
Panie Tomku,
jestem od wrażeniem Waszej wyprawy. Niewiele osób zdecydowałoby się na taki wypad. Przygotowania były z pewnością długie i wymagające dużego nakładu pracy, co widać po tym jak sprawnie Wasza wyprawa przebiegła, ale to dowodzi wyłącznie o Waszym profesjonaliźmie oraz odpowiedzialności za siebie i innych członków zespołu. Świetne opisy, pozwalają się wczuć w klimat, dzięki nim można było po troszę wędrować z Wami. Można powiedzieć, że byłam tam z Wami 😉 Słupek graniczny – respect!
Pingback: Wyprawy na Hnitesę cz. II | Karpacki las blog o górach